środa, 20 marca 2013

Glinne, Magurka Radziechowska i Magurka Wiślańska

26 czerwca 2011 wybrałam się z Kasią do Węgierskiej Górki. 

Plany miałyśmy bardzo ambitne - 25km do zrobienia, z Węgierskiej Górki, aż do samej Wisły, część drogi Głównym Szlakiem Beskidzkim.
Pogoda tego dnia miała być super: miało być ciepło, miało świecić słońce, nie zapowiadali nawet zachmurzenia. Jednak jak to w górach często się zdarza, nie wszystko poszło po naszej myśli.. ;)
Zgubiłyśmy się od razu na początku, pogoda się popsuła, spadł deszcz i koniec końców całkowicie zgubiłyśmy szlak, wyszłyśmy w zupełnie innym miejscu w Wiśle niż to było w planach. Ale o tym za chwilę..


 Dokładny plan wyprawy przygotowany miałam wcześniej, wyglądał tak:


W czerwcu 2011 roku mieszkałam jeszcze z rodzicami, w najbardziej oddalonej od centrum dzielnicy Tarnowskich Gór. Totalny koniec świata;)
Aby dostać się do Katowic na godzinę 7:00, musiałam przed 5 wyjść z domu.
O 7:24 ruszył nasz pociąg z Katowic, a około godziny 10:00 wysiadłyśmy w Węgierskiej Górce.

Kiedy wysiadłyśmy z pociągu, ujrzałyśmy niezbyt atrakcyjną stację kolejową..


 Po kilkunastu minutach poszukiwań udało nam się w końcu wejść na czerwony szlak, prowadzący na Glinne.

Po jakimś czasie, cały czas idąc drogą asfaltową szlak w końcu wyprowadzał na ścieżkę leśną, którą szłyśmy kolejne kilkanaście minut.. po czym zorientowałyśmy się, że nigdzie, na żadnym drzewie nie ma oznaczeń szlaku. W tym samym momencie spotkałyśmy jakiegoś chłopaka, który szedł w kierunku przeciwnym do nas. Powiedział, że wyżej też nie ma oznaczeń szlaku i że on również się zgubił. Faktycznie - oznaczeń nigdzie wyżej nie było, ale poszłyśmy na intuicję, przed siebie, pod górę ;)


Po jakiś 30 minutach spotkałyśmy miejscowych grzybiarzy, którzy potwierdzili, że jesteśmy poza szlakiem, poinstruowali nas jak mamy dalej iść, żeby wyjść na szlaku czerwonym. Na szczęście się udało i wkrótce znalazłyśmy nasz zagubiony szlak.
Myślę, że GSB powinien być w tym miejscu lepiej oznakowany. Skoro nie my jedyne się tam zgubiłyśmy, to coś jednak jest nie tak z tymi oznaczeniami. A szłyśmy cały czas z mapą w ręce, pilnując drogi.


Pogoda jednak nas nie rozpieszczała, wiał silny wiatr, było dość zimno, a my niezbyt ciepło ubrane.. no bo w końcu zapowiadali słońce..


W dole widoczna Węgierska Górka z której przyszłyśmy i rzeka Soła, która przekraczałyśmy.
Kawał drogi za nami..:)
 Pamiątkowe zdjęcie i dalej w drogę :)

 Wbrew pozorom bardzo szybko dotarłyśmy na Glinne. Z racji tego, że wierzchołek jest płaski i na szczycie nie ma tablicy informacyjnej, ciężko było określić, gdzie faktycznie jest to najwyższe miejsce - 1034m.

Muszę powiedzieć, że partie szczytowe wyglądają dość smutno - wiatrołomy, drzewa zjedzone przez korniki.. naprawdę, miejscami obraz nędzy.

W między czasie pogoda popsuła się jeszcze bardziej, przyszły ciemne chmury, z których popadał delikatnie deszcz. Nie zmokłyśmy jakoś szczególnie, choć zapowiadało się na coś poważniejszego.
Na szczęście silny wiatr, dość szybko rozwiał chmury. Niebo jednak pozostało już do końca dnia ołowiane.


 Bardzo zdziwiłyśmy się pustkami na szlaku. Przez calutki dzień spotkałyśmy może z 5 osób na szlaku, w tym jednego totalnie pijanego pana, ubranego w eleganckie buty :D Ciekawe jakim cudem on znalazł się na szlaku w górach, oddalonym od najbliższej wsi o co najmniej 5km;).



Szlak przez Glinne prowadził na Magurkę Radziechowską - 1108m, a następnie Magurkę Wiślańską - 1140m. Cały czas biegł w górę i dół, praktycznie bez odcinków płaskich.


 Niemal cały czas wchodziłyśmy pod górę, po to żeby z niej zejść i wejść na następną ;)







 W końcu za "siódmą górą" doszłyśmy do Magurki Wiślańskiej. Tutaj szlak czerwony biegł dalej na Baranią Górę, my jednak odbiłyśmy na szlak zielony w kierunku Skrzycznego.




 Szlak bardzo przyjemny, ładne widoki:)

 
Szlakiem zielonym szłyśmy jednak tylko pół godziny, w okolicach szczytu Gawlasi - 1076m - zeszłyśmy na szlak żółty wiodący przez Cieńków Wyżni, Cieńków Postrzedni i Cieńków Niżni.

 Niestety chyba się zagalopowałyśmy i zamiast zejść za żółtym szlakiem w las, my poszłyśmy jakąś utwardzoną ścieżką, która biegła zakosami stopniowo w dół. Po jakimś czasie zorientowałyśmy się, że zgubiłyśmy szlak, jednak było już za późno, żeby go szukać. Gonił nas czas, ze względu na ostatni pociąg z Wisły do Katowic, na który musiałyśmy zdążyć.

 Do dnia dzisiejszego nie mam pojęcia, w którym miejscu zgubiłyśmy żółty szlak i jaką drogą dotarłyśmy do Wisły..
Po godzinie, a może i więcej szybkiego marszu utwardzaną ścieżką wyszłyśmy gdzieś pomiędzy Wisłą Malinką a Salmopolem.. Przypuszczalnie tak wyglądała nasza droga..

Do 13 kilometra byłyśmy na swoim, zaplanowanym szlaku. Pomyliłyśmy się zapewne między 13 a 14 kilometrem - zamiast iść prosto widocznym na mapie pasmem, my zeszłyśmy w prawo na drogę służącą jako dojazd do wycinki drzew. Tak to jest jak idą dwie baby i całą drogę gadają, nie patrząc na znaki ;)

Ostatecznie nie skończyło się tak źle, bo po długiej niepewności doszłyśmy do jakiegoś przystanku PKS i jak się okazało, pół godziny później przyjechał autobus, którym dostałyśmy się do centrum Wisły, skąd pociągiem o godzinie 19:00 ruszyłyśmy do Katowic.
Do domu dotarłam już przed północą, bardzo zmęczona, śpiąca i szczęśliwa:)



niedziela, 17 marca 2013

Pilsko - po raz pierwszy

Pilsko zdobyłam dwa razy: pierwszy raz - 1 lipca 2010 roku, startując z Sopotni Wielkiej, a drugi raz - 17 września 2011 roku, idąc z Korbielowa. Dziś opowiem o pierwszym wejściu.

Latem 2010 roku w Sopotni Wielkiej spędziliśmy bardzo udany tydzień w już nieistniejącym pensjonacie Prezesówka, jego właścicielkę do dnia dzisiejszego bardzo miło wspominamy. Szkoda, że pensjonat już zamknięty, bo z pewnością odwiedzilibyśmy go jeszcze nie raz.
Sama Sopotnia Wielka jest przeuroczą wsią, to chyba jedno z najfajniejszych miejsc w Beskidach jakie mieliśmy okazję odwiedzić - spokojne, sielskie, widokowe.

Pierwszym celem naszego pobytu w Sopotni było Pilsko. 


Nasz szlak - początkowo koloru żółtego - rozpoczynał się niedaleko wodospadu i chyba jedynego sklepu w Sopotni Wielkiej.


 Całość naszej drogi liczyła prawie 20km oraz nieco ponad 1000m przewyższenia.



 Początek szlaku żółtego biegł w lesie wspinając się coraz wyżej aż do Polany Łobysówki, na której zrobiliśmy sobie pierwszy postój.

 Na polanie Łobysówka znajduje się stare zabudowanie, dawna chata.
 Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, bardzo szybko dochodząc do Przełęczy Przysłopy na wysokości 847m.n.p.m, gdzie żółty szlak zmieniliśmy na czarny, w kierunku Hali Miziowej.



















Mijając po drodze Halę Uszczawne, po niecałej godzinie nieśpiesznego spacerku doszliśmy na Halę Malorka. Bardzo ładne widoki.

Widok na Babią Górę.

Niedługo później dołączyły do nas owieczki ;)


Nieco za Halą Malorka kończy się czarny szlak, dochodzimy w tym miejscy do szlaku zielonego, biegnącego również z Sopotni Wielkiej. Tym szlakiem kontynuujemy drogę przez jakieś 50 minut, po czym wychodzimy na rozległą Halę Miziową, na której mieści się Schronisko PTTK.

Hala Miziowa znajduje się na wysokości około 1270m.n.p.m. Stąd na szczyt Pilska jeszcze jakieś 287m przewyższenia i 30-40 minut marszu.


Z Hali Miziowej na szczyt Pilska  biegną dwa szlaki: żółty i czarny.
Moje osobiste obserwacje wskazują, że żółtym lepiej wchodzić na szczyt, czarnym natomiast schodzić. My niefortunnie uczyniliśmy udwrotnie, czego bardzo żałowałam w drodze powrotnej. Ale o tym później.


Wejście czarnym szlakiem zajmuje teoretycznie około 30 minut. Jest to dość stroma, szeroka ścieżka. Można się naprawdę zmęczyć.
My szliśmy nieco dłużej, ciesząc oczy widokami po drodze.


W końcu szlak wychodzi na Górę Pięciu Kopców - 1542m.n.p.m, skąd już na właściwy szczyt leżący po stronie słowackiej dosłownie rzut beretem. Szlak teraz wiedzie niemalże płasko, wśród kosodrzewiny.


 Nieco po godzinie 12 zdobyliśmy Pilsko - 1557m.n.p.m:)



Odpoczynek, sesja zdjęciowa, kanapki..



Znów pięknie widać Babią Górę, na której również byłam.. może w kolejnej relacji opiszę.


 I trzeba ruszyć w drogę powrotną.
Jak wspomniałam, schodziliśmy ze szczytu na Halę Miziową szlakiem żółtym.

 Początkowo szlak biegł niemalże poziomo.. żeby po chwili zmienić się w stromy labirynt skalny biegnący bardzo stromą ścieżką. Strasznie żałowałam, że wybrałam tą drogę powrotną - to było 40 minut katuszy. Mój lęk wysokości dał o sobie znać, nogi mi tak drżały (i ze zmęczenia i ze strachu) że nie potrafiłam pewnie stąpać. Na "dróżce" ledwo mieściły się dwie stopy, a poniżej była bezdrzewna 'przepaść'.
Dlatego uważam, że szlak ten lepszy jest do wchodzenia a nie schodzenia. Nie wyobrażam sobie iść tamtędy na przykład w deszczu, to chyba nie jest możliwe ;) Zimą szlak ten jest zamknięty, ze względu na niebezpieczeństwo.
Zdjęć z tego odcinka szlak nie posiadam, po prostu skupiałam się na tym, żeby nie spaść.

Po zejściu na Halę Miziową kierujemy się na szlak zielony, skąd prawie cały czas lasem, w chłodzie 7km do Sopotni Wielkiej, a następnie kolejne 2km do naszego pensjonatu:)

sobota, 16 marca 2013

Wspomnienie z jesiennego wypadu w Beskid Śląski

Na jesień zaplanowaną miałam dwudniową wyprawę celem przejścia ponad 45km Worka Raczańskiego, na którą nie mogłam się doczekać od dawna. Niestety moja kumpela się rozchorowała, mnie też zaczęło coś brać przeziębienie - musiałyśmy odsunąć w czasie plany.

Ale pogoda piękna, szkoda by było nie skorzystać.. więc, 20 października mimo przeziębienia wybrałyśmy się bliżej, w Beskid Śląski. Okolice Wisły.
Do zrobienia 17,6km, 650m przewyższenia. Do zdobycia między innymi Soszów Wielki, Cieślar, Stożek Mały, Wielki Stożek i Kiczory. Trasa zaplanowana na 5h marszu.

Szczegółowy plan wycieczki:

Ktoś może zapytać - po co ja to wszytko piszę w tabelkach, skoro jest mapa? Ano po to bo lubię;) Dla mnie każda wyprawa w góry zaczyna się w głowie, uwielbiam siedzieć godzinami przy mapie, analizować i zastanawiać się jak zorganizować wyprawę. Poza już samą realizacją - to mój ulubiony etap całej wycieczki. Po jakimś czasie patrząc na mapę mamy pewne wątpliwości - "to myśmy szli w końcu niebieskim czy zielonym..?" - a ja wątpliwości nie mam, bo mam czarno na białym;)


Pogoda tego dnia była cudowna, gdyby nie te kolory to można by pomyśleć, że był lipiec! Ciepło, bezwietrznie, niemal bezchrmurne niebo, fajna widoczność:) No i niestety ogrom ludzi na szlakach.. przy schroniskach ciasno jak na głównej ulicy w mieście. To mnie niestety strasznie wkurza w Beskidzie Śląskim.. ludzie, komercjalizacja i tak dalej.

Z domu wyruszyłam ok 5:00.
Tuż przed 9:00 wysiadłyśmy z pociągu na stacji Wisła Uzdrowisko i ruszyłyśmy niebieskim szlakiem. Początkowo szlak prowadził ulicą, dopiero za osiedlem Jawornik wyprowadzał w polną ścieżkę.
Miałyśmy okazję spotkać urocze owieczki, które bardzo chciały się fotografować;)


Góry jesienią są niesamowite.



Po około 2 godzinach marszu przez przepiękny bukowy las..



..dotarłyśmy na Soszów Wielki.


Kanapki, uzupełnienie płynów, chwila odpoczynku i dalej w drogę.


O tej godzinie na szlaku było już całkiem dużo ludzi. Pogoda zachęciła nie tylko nas.



Widoczność była super. W oddali widać było nawet Tatry.




Ruszyłyśmy w kierunku Stożka.


Miejscami było dość stromo.


Po 2 kilometrach dotarłyśmy na Stożek Wielki.


Ludzi niestety tyle, że nawet nie chciało się dłużej zostać.

Ze Stożka drogę kontynuowałyśmy szlakiem czerwonym


Przez Kiczory.







Szlak czerwony wyprowadził nas na Przełęcz Łączecko na wysokości 774m, gdzie według mojego planu miałyśmy odbić na niebieski szlak, którym miałyśmy zajść wprost na stację kolejową Wisła Głębce.


Na samej Przełęczy szukałyśmy niebieskiego szlaku chyba z 15 minut.. odbicia nigdzie nie było. Poszłyśmy w ciemno jakąś utwardzaną drogą z nadzieją, że gdzieś w Wiśle wyjdziemy ;)

Po około 40 minutach spotkałyśmy miejscowych chłopaczków, którzy na nasze pytanie czy dojdziemy tą drogą do stacji kolejowej niemalże popukali się po głowie i kazali nam zawracać, bo "nie ma szans, żeby zdarzyć na pociąg".. że niby szybciej będzie wrócić, poszukać tego niebieskiego szlaku niż iść dalej utwardzoną drogą, bo to niby strasznie daleko i dużo więcej kilometrów. Moja intuicja mówiła jednak, że zawracanie  (w dodatku znowu pod górę..) to nie jest dobry pomysł, poszłyśmy więc dalej drogą. Po kolejnych 40 minutach wyszłyśmy w Wiśle, niedaleko stacji PKP :)
W ostatniej minucie zdążyłyśmy na pociąg powrotny do Katowic!
:)